Książka

Opowiedz mi o sobie, o swoim życiu
Nie. Nie wszystko. Nie do końca
Dlaczego? Chcę wiedzieć. Tak z ciekawości
Tak? A potem będę na nieodkurzanej półce?

Nie wiem, nie rozumiem Twojego życia
Wiedzieć chcesz wszystko. Bym potem był nudny
Będziesz. Jak przeczytam. Do bieżącej strony
Przykro mi. Nie. Nie będę nowością

Na targach wydawniczych

Autor, kilka stron życia. Moja treść
Czytam, gdy wieczór autorski. Nigdzie indziej
Informacje do plot pozostawmy prasie
Karmię uszy wybranymi rozdziałami

Nie wiesz jaki jestem. Nie do końca
Ciekawość, pytania bez odpowiedzi
Ssie w środku, bo nie chcę powiedzieć?
Nie będę Twoją przeczytaną książką

Droga

Furtka. Nie możesz trafić
Kamienne schody. Nie tędy droga
Wiatr. Deszcz. Prowadzę
Przewodnik z wyboru. Bo tak chciałem
Rozwiana koszula, bicz kropli
Mrok. Mury. Nieważne
Schody, może to moja powinność
Latarnie wieńczą koniec drogi
Ulica Brzozowa. Tu chciałaś dotrzeć
Idź. Chciałem pomóc
Dalszą drogę znasz

Cień

Cisza. Pytaj jak chcesz. Odpowiem.
Masz problem? Pomóc? Powiedz, pomogę
Cień. Za murem. Nie ma mnie. Jestem
Tylko wtedy kiedy tego oczekujesz

Nigdy nie narzucam się ze swoim „Ja”
Idź, podążaj drogą życia. Tak jak chcesz
Nie śledzę Cię. Nie mam obsesji. Myślę
Chcę być dobrym człowiekiem. Dla Ciebie

Być może kiedyś przepaść problemu
Spowoduje że zechcesz, pomyślisz
Nie narzucam się. Stoję w cieniu
Do czasu. Gdy zechcesz

Ciała i dusze

Łzy na poduszce. Smutek pod mrokiem
Myśli o drodze. Bez pożegnania
Bez rąk, ciepła. Pozostał chłód
Mamo i tato. Zaczyna boleć

Mam rozum. Nie myślę. Jak będzie lepiej
Bym znalazł radość. W samotności
Rzeczy na półkach. Twój pukiel na piersi
Bez leku w ogrodach. Na ranę śmierci

Rodziców, dla dzieci na ziemi

I tak będę żył. W wędrówce myśli z Wami
Bez ciał, dusz, bez snów ukojenia
Widać to z białych balkonów? Widać
To doceniamy, co stratą. Na zawsze

Bal pod głową

Noc. Wkrótce taniec myśli na parkiecie
Ciemne płaszcze mroku w oknach oczu
Bal duszy. Bez potwierdzeń zaproszenia
Nie ja zapraszam. Wnętrze

Czarne powozy na podjeździe głowy
Kandelabry oczu ze wskazaniem drogi
Mozaika uczuć na posadzce. Maski słów
Muzyka serca bije po strunach

Wino krwi uderza

Twój sen. Sto kilometrów od miejsca balu
Odległości nie dzielą. Pary myśli tańczą
Jestem z boku. Spisując historię zdarzeń
Śpij spokojnie. To u mnie zakłócenie

Ciszy nocnej w ciele

Jasność. Czarne powozy odjeżdżają
Gasną świece oczu. Ściany duszy milkną
Otwierasz okno dnia. Parapet biblioteką
Rękopisy zdarzeń z balu uczuć mojej duszy

W dobrej wierze

Krzyczysz o wolność, równość, obywatelskie prawa
Porywasz tłumy, wierzą Ci, w szczere chęci
Ludzie lubią usłyszeć to, czego oczekują
W umyśle Twoim plan osobisty

Niech Ci uwierzą, połowa sukcesu
Jesteś z nimi, z ich problemami
Gdy zaufanie urzędem Cię obdarzy
Jesteś człowiekiem

Dla siebie samego

Przyjdą, postoją pod złotem klamki
Masz fotel, obietnice spełnione
Masz w dupie to, co Ciebie nie dotyczy
Od dołu do góry

Liczą się słowa

Pożyczka

Pamięć, dzwonię, pytam o Twoje życie
Wszystko na nie, od pogody do pracy
Nie jesteś winien. To świat
Nie przyszedł z tacą

Zdawkowe rozmowy, o tym o niczym
Skoro już dzwonię, to jest okazja
Umówić się, byle szybko
Pożyczyć Ci pieniądze

„Nie mam, zaradność zostawiłem w kącie”
„Ale dzwonisz, to daj, jak dzwonisz, byle szybko”
Na „wieczne oddanie”, bo żyję chwilą
Przepraszam. Ciężko pracuję

Lekkoduch, przyszło, poszło
Nie mogę, zbyt ciężko na to pracuję

Poprawa

Mównica, doświadczenie własnego życia
Wyzwanie ku audytorium „O miłości Bożej”
Wiem że grzesznikiem jestem
Pani to wie, na bazie własnych doświadczeń

„Chodzicie na msze pewnie z przymusu”
„Przekazujecie to swoim bliskim”
„Bóg nie kocha Was za dobroć”
Kocha i za „złe”, mam świadomość

Bez Pani oceny

Wrzuceni do jednego worka na sali
Bez pozytywów, bo może każdy z nas
kocha
Nie możemy tego wiedzieć
Dopóki nie wykorzystamy szansy

Doświadczymy miłości Bożej
Czego Pani zapewne już doświadczyła

My „źli”, Pani „dobra”, dlaczego?
Bo nie widzi w nas Pani nic dobrego?
Nim stereotypem jak kamieniem rzucisz
Popatrz, może inni też kochają Boga

Każdy na swój sposób?

Niepewność

Zegar tyka, ciemność, smutek
Boję się, po raz pierwszy
Czuję strach, zimno śmierci
Chodzi wokół Ciebie

By powiedzieć, „zostałeś sam”

Nic nie mogę, czekam
Na Twoją decyzje, kiedy
Zabrałeś mi mamę
Dlaczego chcesz ojca?!

Zostaw, błagam, pozwól
Zawsze byliśmy w oddali
Zabierzesz mi, to jak byś odciął
Całe życie na przyszłość

Płaczę, tak łzy na skale
Co mam zrobić
Czekam, płacząc
W niepewności jutra

Nawis

Był sobie nawis, co z dachu zwisał
Śnieg, piękno bieli, obawa spadku
Już Straż grodzi, już Straż zabezpiecza
Spadł śnieg, nie może być jednak nawisów

Potrzeba zwalenia nawisu w niepamięć
Na chodnik, przy taśmie, z troską o spokój
Bezpieczne przejście, bezpieczny dom

Dzwonek do ludzi, mieszkańców domu
Z prośbą o wejście by z okna pomóc
Nam wszystkim, wszak to Wspólnota
I zepchnąć tykami śnieg w czeluść ziemi

„Niestety okien nie otworzymy”
„Zimno, poza tym mamy zajęcia”
Nie nasz problem, nie nasza potrzeba
Koniec rozmowy, a nawis wisi

Już piętro wyżej telefon w ręku
Dzwonek, lecz pani nie przyjedzie
Nie chce nie musi, nie jej problem
Nie jej potrzeba, a nawis wciąż wisi

Póki nas osobiście coś nie dotyka
Tym w mniejszym stopniu zainteresowani
Tym aby pomóc sobie i innym
Nawet wśród ludzi jesteśmy dla siebie