Gdy unosisz do góry ciężkie kurtyny powiek ku życiu
Karmię Cię jak piękną Wilczycę śniadaniem
Poduszki skrzydłami unoszą się pod sufit
By raptem zastygnąć na kandelabrach
Gdy tworzę, atakujesz znienacka płomieniem ust
Zabierasz łup i znikasz w cieniu gorących spojrzeń
Każde z nas nosi w sobie inną duszę i serce
Zastaw w lombardzie wielkich uczuć
Gdy leżysz i czekamy wspólnie na nowe życie
W świetle świec, położnych, w rytmie oddechów
Mamy swą krew i łzy
I łączy nas coś więcej niż wczoraj
Biegnę po śniegu nocą ku miastu
Zostawiwszy Cię czytającą Księgę Miłych Snów
Innym razem piszę płonącym rumem Twoje Imię
Na śniegu, na chwałę tego co już się stało
Nie posyłaj mnie do psychiatry
I tak wiem, że jestem nieuleczalnie chory
Leżę obok ciebie przez kilka lat życia
Do zasunięcia ciężkich kutryn powiek ku śmierci