Hałuski, grule, kwaśnica, „turystyczna” kuchnia Zakopanego

Minione wakacje w Zakopanem poza wędrówkami na szlakach, charakteryzowały się poznawaniem kuchni regionalnej nastawionej na odwiedzających. Dużym skupiskiem lokali gastronomicznych jest ul. Krupówki w centrum miasta. 

Napoje.

W lokalach tylko w określonych porach roku  są piwa regionalne. Obecnie można korzystać ze znanych na rynku marek, do których w niektórych lokalach dostaniemy (w zestawie) ciastka (słodkie i słone). 

Zupy. 

Kwaśnica na żeberku podawana w mniejszych bądź większych naczyniach. Ponadto ciekawe pod względem smaku polewki (m.in. zabielana zsiadłym mlekiem, z boczkiem i grzybami; polewka bryndzowa, rydzowa, żurek, szczawiowa, czy barszcz. W tzw. „daniach dnia”  rosół prezenetował się mizernie (woda z kluskami), co może świadczyć o tym, iż niska cena jest stosowna do niskiej jakości produktu, a restauratorzy liczą na wybór dań przez gosci ” z karty”.

 Dania główne.

 W tym przypadku nazewnictwo z karty zdradza chęć zaspokojenia ciekawości przez klientów już przed zamówieniem (np. gaździne jadło, warkocz maryny), odmiany kotletów – po zbójnicku, po cygańsku. Proste, znane dania jak pierogi, micha kiełbas – można się nasycić. Wspomniane dania tradcyjne „z nazwy” są lepsze i gorsze. To nie tylko kwestia naszych kubków smakowych, przede wszystkim warsztatu kucharza. Jeżeli warkorz maryny – grilowane mieso kilku gatunków – nie doprawione – nie znajdzie uznania w ustach klienta. W ramach dodatków hałuski (bardzo dobre tutejsze kluski – polecam z gulaszem), grule (regionalna nazwa ziemniaków), kluski ślaskie, zestaw surówek.  

Przy okazji pisząc o Krupówkach trudno nie wspomnieć o Oscypkach. Wzdłuż jednej z najbardziej rozpoznawalnych arterii miasta widoczne stoiska z serkami (bez certyfikatu) krowimi, mieszanymi, wędzonymi, do smażenia, po góralsku (pomysłowość w nazewnictwie nie zna granic), ponadto ze scypkami („odmiana” nazewnictwa serków niecertyfikowanych zauważalna w niektórych lokalach gastronomicznych). Są również stoiska z oscypkami (z owczego mleka, ew. mieszane z 40% dodatkiem mleka krowiego, wędzone, niewędzone) z widocznym certyfikatem. Powiadają iż najlepiej kupować oscypki nie na Krupówkach a w bacówkach na szlakach. Kupowaliśmy, również od znajomych górali. Świeże, smaczne. Widzieliśmy również jak ktoś w zakupionych oscypkach z bacówki zastał … nieżywe robaki. Jak widać natura ma swoje plusy i minusy względem czystości przygotowywania produktu na sprzedaż. Co do certyfikacji. Nie ma widocznej zgody na stoisku – może być kara, bo produkt chroniony. Z drugiej jednak strony, uzyskanie wszelkiego rodzaju pozwoleń zgód na wyrób serów które robili od pokoleń, dla wielu to nieporozumienie.  

Nie będę w tym miejscu polecał konkretnych lokali gastronomicznych, bo każdy z nas ma swój smak, pogląd. Będąc w Zakopanem, idźcie sami, spróbujcie :).

Moja kuchnia PRL

Parówki, mortadela, kefir z zielonym kapslem, śmietana z pomarańczowym, mleko tłuste (żółty kapsel), chude – z kapslem białym. Kto z tamtych czasów tego nie pamięta? Jadło się to, co się dostało w sklepie, akceptowało to, co było na talerzu. Święta? Nie to co dzisiaj – na święta się czekało, bo jedzenie było inne niż codziennie. Przynajmniej na tyle na ile można było sobie pozwolić.

Opakowania po produktach spożywczych mogły służyć i służyły do uzyskania gotówki – przykład butelek po napojach mlecznych (ewentualnie na wymianę na nowy produkt mleczny). Pamiętam, moją uwagę przykuwały puszki z szynką i plakaty z reklamą mięsa jagnięcego. Produkt tylko … do obejrzenia (cena).

Była mortadela z patelni, parówki, typowe nasze zupy. Dzisiaj obraz jak zza mgły.

Słodycze to oczywiście gumy w kulkach, Donald, Maomam, wata cukrowa, dropsy. Z cukierków mile wspomniam irysy, krówki.

W czasie upałów służyła woda sodowa z saturatora (z sokim lub bez), lub z syfonu w domu, cytroneta, sok pomidorowy z Bułgarii, lody bambino. Śmieszna była oranżada która niestety … farbowała język i usta :). Zamiast czekolady – wyroby czekoladopodobne, zamiast chipsów – prażynki.

Niezapomnianych wrażeń kulinarnych dostarczały bary mleczne z potrawami na widoku, tackami. Będąc starszym często z nich korzystałem. 

Zapewne o wielu rzeczach nie wspomniałem. Bardziej to o produktach spożywczych niż o gotowaniu. Istotnym jest to iż była to kuchnia kombinowana. Liczyło się to co jest w spożywczym, nabiałowym, mięsnym. Hipermarkety? Owszem na mojej Pradze były większe sklepy jak Prażanka czy Kijowianka, nie miały one jednak nic z wspólnego z dzisiejszą polityką sprzedaży obiektów wielkopowierzchniowych. Mimo wszystko to były lata mojego dzieciństwa, dlatego warto było :). Pozdrawiam serdecznie. 

Zawijaniec kaszubski czy Mozdrechowo? Rzecz o kuchni kaszubskiej

Władysławowo. Pobyt na wakacjach. Poza odpoczynkiem, zwiedzaniem również turystyka kulinarna :). Na pierwszy ogień poszedł bar „Smakosz” przy ul. Morskiej. Spory ruch. Duże porcje smacznego jedzenia. W porządku. W ramach „atrakcji” regionalnej „Zawijaniec kaszubski okazujący się być zrazem. Kolejny lokal „Skipper” to poprawna zupa rybna, sandacz. Sałatka z nadmierną ilością śmietany. Skipper charakteryzuje ładny wystrój w elementach typowo morskich i miła obsługa. Po kilku dniach wybraliśmy się z rodziną do chwalonej w necie Smażalni ryb u Golli – Klipper, przy ul. Gdańskiej. Ryby własnego połowu (dorsz rozpływal się w ustach), bardzo dobry żur, super obsluga. Toaleta? Tak powinna wyglądać toaleta w każdym z lokali gastronomicznych :). Na ścianach zdjęcia rodzinne obrazujące rybołóstwo, rzeźbiarstwo. Potwierdzam jakość.Odwiedziliśmy również „Bar u Mamy”, gdzie faktycznym wyróżnikiem było jedzenie robione „po domowemu”.O „Bosmanie” można napisać – był przedmiotem naszej wizyty – furory jednak nie było.  

To co zastanawia to fakt zróżnicowanych kart menu (krótkie, albo nadmuchane do granic podejrzliwości – mikrofala czy taki zasób kadrowy – co da możliwość realizacji każdego dania na świeżo?). 3-4 zupy rosół, pomidorowa, żurek, z drugich de volaille, schabowy, oczywiście ryby. Jak nie wiesz co pływa w Bałtyku możesz dostać mrożonkę, kwestia wiedzy. Restauracyjne zachęcanie do „kaszubskiego jedzenia” w postaci zupy kaszubskiej, zawijańca kaszubskiego. To jednak trochę tak jakbym zaproponowal … rosół mazowszański. Nie neguję, że pomysły na zupę czy zawijańca nie mogły mieć weny z tradycji. Zapytam jednak przekornie (mając w dyspozycji książkę „Tradycyjna kuchnia kaszubska” – i jestem mądry) – dlaczego nie „Brzadowo” (owocowa), „Grochowo z kwasna kapusta”, „Grzebowo”, „Mozdrechowo”, „Kwasno na kwasnym mleku”, „Rebionka”, „Wrekowo na gasenie” czy „Zuchel” ? Warto prezentowac walory regionu poprzez tradycje i obyczaj, także kulinarny. 

Czasami jest dystans. Bo turyści są przyzwyczajeni do tego co jedzą w domu i nie ma czasu na eksperymenty. No tak, ale przy takim założeniu, jakbym chciał zjeść schabowego – to nie musiałbym wyjeżdżać z domu :). Jadąc gdzieś poza obszar zamieszkania jesteśmy ciekawi świata – także pod kątem kulinarnym. Owszem – to coś, co nam podadzą może nam nie zasmakować, nie być zgodnie z naszymi gustami (patrz moje pierwsze spotkanie z rzepą), ale to jednak smak regionalny, tutejszy. Dystans nie jest wart dystansu również w przypadku np. „bo to kuchnia wiejska”. A ile razy na weselu pędzicie do stołu wiejskiego „z ciekawości” do szynki, ogórka, bimbru? No właśnie. Warto odkrywać stare horyzonty kulinarne na nowo – dla siebie i konsumentów. Ja z pewnością z kuchni kaszubskiej coś ugotuję, i to nie raz. Serdecznie pozdrawiam, życząc pozytywnych walorów smakowych.